Actic Circle Trail, Kangerlussuag i Ilulissat - lipiec 2025
tekst niebieski: Agnieszka
tekst czarny: Marek
Marzenie, które stało się celem.
Pomysł na wyprawę na Grenlandię pojawił się wcześniej. Przeglądając zdjęcia natrafiłam na widok fiordów i bezkresnych tundr. Serce zabiło mi mocniej – chciałabym tam być. Tak zrodził się plan przejścia szlaku Arctic Circle Trail – z zachodniego wybrzeża Grenlandii z Sisimut do Kangerlussuaq.
Miałam już arktyczne doświadczenia – 15 lat temu spędziliśmy 6 tygodni na Alasce. Ale tym razem wiedziałam, że będzie tak samo trudno. Szlak liczy ponad 160 km bez żadnych sklepów, schronisk, a nawet zasięgu sieci komórkowej. Wszystko, co niezbędne – namiot, jedzenie, sprzęt – trzeba nieść na plecach. Do tego brak możliwości ewakuacji i surowa przyroda Grenlandii. Nie udało się nam również kupić ubezpieczenia - żadne polskie nie działało za kołem podbiegunowym...
Dużym i nowiutkim (3 letnim) Airbusem A330-800neo dolecieliśmy do Nuuk, skąd wewnętrznym lotem udaliśmy sie do Sisimiut. Większość ludzi wybiera odwrotny kierunek przemierzania szlaku ACT (Arctic Circle Trail) i... potem nie załapują się na canoe. Ale o tym później.
19 lipca lądujemy w Sisimut. Lotnisko okazuje się niewielką chatką, a bagaże odbieramy bezpośrednio z rąk obsługi. Z pomocą starszej pani łapiemy stopa i trafiamy do miasteczka. Tam zdobywamy darmowe kartusze gazowe – szczęście sprzyja przygotowanym!
Ruszamy na szlak około 17:00. Pierwsze 6,5 km to aklimatyzacja, zachwyt i... rosnące napięcie. Czy dam radę? Czy nie przeceniłam swoich sił?
Komary, błoto i lodowate rzeki:
Kolejne dni to zderzenie z rzeczywistością. Temperatury wysokie, komary nie do wytrzymania, teren podmokły, buty ciągle przemoknięte. Przekraczamy rzeki – w samej bieliźnie, zanurzając się w lodowatej wodzie. Nogi bolą, skóra piecze. Ale idziemy dalej.
Noclegi? W namiocie, raz w arktycznej chatce. Spotykamy garstkę ludzi z Niemiec, Danii, Polski, USA, Australii – każdy z inną historią, ale wszyscy z jednym celem.
Po kilku dniach marszu docieramy do ukrytej plaży nad jeziorem. Nie wierzę własnym oczom, że może być tak pięknie! 😍
Zostajemy tam dłużej – zasypiamy o 23:00, budzimy się późno, delektując się ciszą i przestrzenią. To tutaj czuję, że naprawdę żyję.
Nowy rytm: canoe 🛶
Nad wielkim jeziorem, po ponad 120 km marszu, bierzemy łódkę (są darmowe) i ruszamy na wodę. Początkowo boję się fal, jezioro jest mocno rozkołysane, ale szybko odnajdujemy rytm. Bardzo zgrany z nas duet! W ciągu 2,5 godziny przepływamy 12 km. Nocleg na cyplu z widokiem na wodę to nagroda za trudy.
Na łódce słyszę od Marka: "To mnie wzięła żona na wyrypę!"
Meta coraz bliżej...
Szóstego dnia pokonujemy ostatnie 8 km w canoe i ruszamy pieszo 15 km przez góry. Nocujemy przy jeziorze Limnaeso – pierwszy raz od dawna mamy suche stopy. Komary? Są, ale jakby mniej agresywne. Może to my stajemy się silniejsi?
To była trudna wyprawa. Wyszłam ze strefy komfortu tak daleko, jak nigdy wcześniej. Uwierzcie mi, to było jakieś 1000 lat świetlnych, choć jestem osobą dość elastyczną! Ale wracam z czymś znacznie większym – zaufaniem do siebie, szacunkiem do natury i miłością do pustki, w której naprawdę słychać siebie.
160–170 km w 7 dni, z czego 20 km kajakiem.
Grenlandio – dziękuję!!!
Kąpiele w jeziorze, ciągle mokre buty, chłód mimo słońca, białe noce, wędrówki po 12 godzin...
To jeszcze nie koniec Arktyki.. Jeszcze przygoda trwa...
Do Arctic Circle Trail przygotowaliśmy się bardziej niż zwykle. Sporo zainwestowaliśmy w nasz sprzęt wyprawowy – kupiliśmy lekki namiot i nowe, lekkie śpiwory puchowe. Nie braliśmy ze sobą niepotrzebnych rzeczy (no, może poza czołówką) i dzięki temu nasze plecaki były stosunkowo lekkie, jak na 10-dniowy czas przejścia (takie były przewidywania). Mój ważył na starcie 17 kg, a plecak Agniesi – 14 kg. Na koniec wędrówki odpowiednio 11 i 10 kg.
Grenlandzka tundra była dla nas całkiem łaskawa, jeśli chodzi o stopień zabagnienia. Spodziewałem się gorszych warunków, szczególnie po wysłuchaniu opowieści ludzi spotkanych na początku naszej przygody. Miały być pola ryżowe, woda po pas, bagna po kolana… Tymczasem udawało mi się iść ze względnie suchymi stopami (oczywiście stosując rotacyjny system suszenia skarpet).
Lżejszy niż dawniej plecak sprawił, że wędrówka nie była katorgą, a uwagę mogłem skupić na wypatrywaniu piżmowołów. Jednak, ponieważ woły wolały paść się w innych częściach tych rozległych terenów, musiałem zadowolić się wyśmienitym liofilizatem „Beef Stroganoff” polskiej firmy LyoFood. Ogólnie widzieliśmy dość mało zwierząt (przynajmniej w porównaniu z podobną wędrówką w górach Brooksa na Alasce). Tak więc opcje są dwie: albo na Grenlandii jest ich mniej, albo akurat nie mieliśmy do nich szczęścia.
Pogodę za to mieliśmy wyśmienitą – sześć słonecznych i ciepłych dni z temperaturą około piętnastu stopni, a odczuwalną na pewno powyżej dwudziestu. Większość czasu na szlaku spędziliśmy w krótkich rękawkach i regularnie korzystaliśmy z kąpieli w jeziorach oraz strumieniach. Nie byłoby tak pięknie, gdyby pogoda była deszczowa – tundra szybko zamieniłaby się w jedno wielkie bajoro, a przyjemność z wycieczki zanikłaby podczas walki z wodą i błotem. U nas tylko jeden dzień był pochmurny, ale poza krótką mżawką deszczu nie było. Nocą temperatura spadała może do dziesięciu stopni.
Spotykaliśmy całkiem sporo ludzi (ale nikogo idącego w tym samym kierunku co my). Myślę, że było to średnio około 15 osób dziennie.
Sam ACT, jak sama nazwa wskazuje, jest szlakiem. Wędruje się wzdłuż wyznaczonej ścieżki, całkiem nieźle oznaczonej zważywszy na dystans i dostępność.
Znajdzie się i łyżka dziegciu. Kilka lat temu otwarto trasę dla quadów między Sisimiut a Kangerlussuaq. Przez pierwsze dwa dni marszu (weekend) widzieliśmy co najmniej dziesięć quadów, których „jeźdźcy” (przeważnie miejscowi) zupełnie nie przejmują się poszanowaniem przyrody. Jeżdżą tam, gdzie im wygodniej, rozjeżdżając tundrę na lewo i prawo. Wzdłuż śladów ich przejazdów co rusz można znaleźć puszki, butelki i różnego rodzaju plastikowe śmieci.
Jeśli w przyszłości ruch się nasili, albo – co gorsza – powstanie droga samochodowa, moim zdaniem wędrówka ACT straci swój urok.
Z tundry przenieśliśmy sie do lodowego królestwa Grenlandii!❄️
Dotarliśmy na koniec lodu – Ice Cap 660 Point i Russell Glacier ! 🧊
Staliśmy tam, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna czapa lodowa Grenlandii – Ice Cap 660 Point. Nieskończona biel, ale czapa żyje swoim życiem. Nie spodziewałam się takiej różnorodności: rzeki, studnie, wodospady, jeziora! Tak! Każdy krok to był krok w inny wymiar. 😊
To tutaj na lodzie Volkswagen testował swoje modele prototypowe.
Po drodze odwiedziliśmy lodowiec Russell Glacier. Potężna ściana lodu, jakieś 60 metrów w pionie, która trzeszczy, pęka i żyje. Lodowiec dosłownie dudnił, a my czuliśmy się tacy mali...
W końcu znalazły się i piżmowoły. Spędziliśmy tydzień na szlaku nie spotykając ani jednego, by odnaleźć je w Kangerlussuag nad rzeką. A nie mówiłem, że lubią plażować?
Z Kangerlussuag polecieliśmy małym samolotem 250 km na północ do Ilulissat.
Zamiast porannej rosy na namiocie – kolorowe domki, szum kutrów i zapach smażonego halibuta. Zamiast ciszy tundry – odgłosy psów zaprzęgowych i rozmów w języku grenlandzkim.
Ilulissat to inny świat – miejscowość ulokowana na skale, pośród lodowych fiordów i pływających gór lodowych!
Spędziliśmy tutaj trzy dni, choć trzeci nieplanowany dostaliśmy gratis. 😁 Nasza linia Air Greenland miała niesprawny samolot, więc wysłali nas do miasteczka z voucherami na obiady. W ciagu pobytu przeszliśmy też dwa szlaki wśród lodowych gór.
To tutaj udało mi się spełnić jedno z marzeń – zobaczyć wieloryby w ich naturalnym środowisku. I nie tylko zobaczyć… ale płynąć wśród nich, w otoczeniu wielkich, śnieżnobiałych gór lodowych. 🐋💙
W Ilulissat, podczas prawie trzygodzinnego rejsu łodzią poczułam coś, czego nie da się opisać słowami. Cisza arktycznej zatoki Disko, monumentalne góry lodowe unoszące się na wodzie jak żywe rzeźby… i nagle one – wieloryby. 🥹
Wynurzały się niedaleko, dostojne i spokojne, a ich oddech rozbrzmiewał jak szept z innego świata, serio! Znikały pod wodą, by po chwili wypłynąć dalej, wynurzając grzbiety i uderzając ogonami o wodę. Wieloryby polowały, nad nimi unosiły się dziesiątki mew i śledziły każdy ruch, licząc na swoją szansę. Korzystały z tego, co wieloryby wypędziły z głębin. Było w tym coś pierwotnego i zupełnie poza naszym światem. Czułam, że podglądam coś prawdziwego – dziką naturę, która toczy się swoim rytmem, obojętna na naszą obecność.
Wybaczcie, że nie umiem słowami oddać tego, co przeżywam na Grenlandii, ale uwierzcie mi, że ta podróż to prawdziwy reset arktyczny głowy i serca!
Dla tych, co wytrwali do końca, filmik z przejścia Arctic Circle Trail i pobytu w okolicach Kangerlussuag.
Twoja prywatność jest dla mnie ważna i ta strona nie rozsyła reklam:
Te zasady mogą ulec zmianie w dowolnym czasie i bez powiadomienia.
Komentarze (0)