RWANDA, CZYLI KRAJ TYSIĄCA WZGÓRZ

Tekst: Agnieszka, zdjęcia: Marek

Wystarczy zatrzymać się gdzieś w wiosce, w miasteczku, a nawet po prostu w polu – od razu pojawi się gromada dzieci. Wszystkie nieopisanie oberwane. Koszuliny, porcięta w nieprawdopodobnych strzępach. Za jedyny majątek, za jedyne pożywienie mają małą tykwę z odrobiną wody. Każdy kawałek bułki czy banana zniknie pochłonięty w ułamku sekundy. Głód wśród tych dzieci jest czymś stałym, jest formą życia, drugą naturą. A jednak to, o co proszą, nie jest prośbą o chleb czy owoc, nie jest nawet prośbą o pieniądze.
Proszą o ołówek.
Ołówek kulkowy, cena 10 centów. Tak, ale skąd wziąć dziesięć centów?
A oni wszyscy chcieliby chodzić do szkoły, chcieliby się uczyć.

[Ryszard Kapuściński – Heban]


21.05.2011r., godz. 19:40
Nysa

W końcu wiatr we włosach. I radosny uśmiech po przedafrykańskiej burzy. Nadzieja wstąpiła do serca po rozmowie z Mateuszem, Olgą i dr Gawrysiem.
Cztery lata temu zrodziła się tropikalna myśl. Nauka suahili, adopcja Mubalamy. Potem wolontariat misyjny i pierwsza ekstremalna podróż na Syberię. Czarna Afryka zawsze była głównym celem – marzeniem podróżniczym.
Z lekkim dreszczem pakuję się, dreszczem emocji!

22.05.2011r., godz. 8:50
Amsterdam

Wcinamy kanapki, które dostaliśmy od KLM podczas lotu Berlin – Amsterdam, siedząc na skórzanej kanapie holenderskiego lotniska. Czekamy na lot do Kigali. Znalazła się szczęśliwie hostka CS – Lynette, która ugości nas w stolicy Rwandy po nieprzespanej nocy na trasie Nysa – Berlin. Aśka, Paweł i Kasia G. pławią się pewnie teraz w basenie na Tropican Island. A my ustawiamy się w długiej kolejce do odprawy paszportowej…

23.05.2011r., godz. 7:00
Kigali, 1470m n.p.m., 1º50’ poniżej równika!

Afryka pięknie pachniała wczorajszego wieczoru. Typowy zapach tropiku wymieszany z zapachem ludzkiego ciała, dużo wilgotnego powietrza – w końcu to pora deszczowa. Dotarliśmy taxi z lotniska do Lynette Sogoh, która gości nas w swoim apartamencie na wzgórzu na przedmieściach Kigali. Jest pochmurny poranek, a ja delektuję się tą ciszą afrykańską przeplataną śpiewem kolorowych ptaków równika. Za chwilę ruszamy zobaczyć miasto!

Placeholder Picture
U Lynette.

23.05.2011r., godz. 18:00
Kigali

Jest już ciemno, słychać cykady.

Rano obudziło nas lekkie trzęsienie ziemi. Miałam wrażenie, jakby ktoś w sekundzie zsypał na sufit 10 ton kamieni. Grrr… Trwało podobno 15 s.

Po śniadaniu ruszyliśmy z Mareczkiem zwiedzać miasto. Na ulicy zaczepiali nas często moto-taksówkarze. Po drodze zapoznaliśmy 22-letniego Żacho (Ntasnbuhub Żacho), który towarzyszył nam w wędrówce do „Rwanda Directorate General of Immigration and Emigration”.

Po półgodzinnym staniu w kolejce za wizą wielokrotnego wjazdu i rozmowie z pół-Polką pół-Tunezyjką Selen, zrezygnowaliśmy ze starania się o nią i ruszyliśmy w kierunku Rwanda Genocide Memorial Centre. Budynek strzeżony jest przez żołnierza z bronią, który sprawdza każdego turystę i zabiera w depozyt wszystkie podejrzane przedmioty. Wewnątrz wzruszające opisy, zdjęcia i filmy z masakry lat 90-tych, oraz polski akcent – Auschwitz i Treblinka. Po zwiedzaniu żegnamy się z Żacho, znajdując odrobinę cienia siadamy do drugiego śniadania (Marek zrobił kanapki na drogę).
Jest 1430, upał, szwendamy się po centrum. Ludzie obserwują nas, uśmiechają się, dzieci machają rączkami. Kobiety w kolorowych strojach noszą misy na głowach i niemowlęta owinięte chustą wokół pleców.
Do naszej rezydencji wracamy minibusem za 260 Fr/osobę. Po drodze kupuję loda i kabaczka na obiad.
Jest godzina 18:00. Za oknem zapada zmrok (to okolice równika). Przepakowujemy się, wczesnym rankiem ruszamy do Volcano Park.

Placeholder Picture Kigali, bardzo blisko centrum.
PS: Zdjęcia z taką pomarańczową ramką można klikać.
Placeholder Picture
Kigali, przedmieścia.
Placeholder Picture Budowa ogrodzenia. W takiej grupie raźniej się pracuje.
Placeholder Picture
Zwiedzamy Kigali.

24.05.2011r., godz. 17:00
Kinigi, Volcano Park, 2300m n.p.m.

Wczoraj wczesnym rankiem pożegnaliśmy się z Lyną, „Gi” (Tajwańczykiem) i Finlandką Verą, którzy również byli gośćmi Lynette. Dotarliśmy na przystanek minibusów i – tu miły akcent – dwóch Rwandyjczyków zatrzymało się nam bez łapania autostopu i podrzuciło do centrum, oczywiście z całą grupą innych miejscowych, którzy rzucili się na samochód (ok. 6 osób).

Z centrum złapaliśmy autobus Virunga Express, który w dwie godziny zawiózł nas do Ruhengeri. Po krótkiej przechadzce łapiemy kolejny minibus do oddalonego o 12 km Kinigi. Tam znajduje się siedziba parku, ok. 3 km od centrum miejscowości w górę.
W drodze towarzyszą nam kochane dzieciaki – bardzo gadatliwe, żywe i kolorowe. Lubię te słodkie dzieci, no może do czasu, gdy nie usłyszę: „Give me a pen, give me money!” Przecież Muzungu zawsze mają pieniądze! My na te zaczepki odpowiadamy tym samym: „Give me money, too! Why should I give you money? What for?” Wtedy dzieci wiedzą, że z nami nie ma żartów. Albo zostają na drodze, albo idą dalej uparcie za nami, nawiązując rozmowę po angielsku.

W centrali parku usłyszeliśmy, że trekking na wulkan Karisimbi jest niemożliwy, a poza tym kosztuje… $400 za osobę! Decydujemy się więc na wulkan Bisoke 3711mn.p.m. za $75. Naprzeciw siedziby władz parku rozbijamy namiot, przychodzą dzieci, ludzie. Wygania nas stamtąd jedna kobieta, która jest właścicielką ziemi. Namiot stawiamy ostatecznie w ogrodzie Hotelu Asoferwa.

Wieczorem wybieramy się na spacer po wiosce, gdzie miejscowe dzieci pozują do zdjęć.

Placeholder Picture
Wioska Kinigi.
Placeholder Picture
Chłopiec w Kinigi.

25.05.2011r., godz. 17:00
Volcano Park

Placeholder Picture
Wchodzimy na Bisoke.
Placeholder Picture
Bisoke, krater w chmurach.Placeholder Picture Krzyż Południa.

Pobudka o 5:00. Czuję dreszcz emocji. Dziś zdobywamy Bisoke. O 6:30 stawiamy się w centrali parku, gdzie poznajemy Eda i Jolma z Anglii. Dorzucamy im $50 do wynajętego samochodu, opłacamy trekking i ruszamy…
15 km przemierzamy samochodem przez 40 minut miejscową drogą. Góry Virunga okryte są mgłą i deszczowymi chmurami. W końcu to lasy deszczowe.
O 8:30 rozpoczynamy marsz w dziwnej asyście – przewodnika i niby–tragarza Saimona (który nic nie niesie?) i dwóch żołnierzy z karabinami. Jednym słowem przyczepił się.
„Droga” (wąska ścieżynka) prowadzi ostro w górę (1200 m przewyższenia w 2,5h) wśród roślinności typowo równikowej – eukaliptusów.
Brniemy po kolana w błocie. Bardzo ciężko się tak idzie. Jest bardzo gorąco, w końcu to dżungla! Bardzo przeżywam tę trasę – czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałam!
O 11:00 docieramy na szczyt – mokrzy, brudni i głodni……..

Jadąc drogą Kinigi – Parking Volcano Park pod Bisoke obserwujemy prawdziwe afrykańskie wioski – domy z gliny zbrojone drewnianymi patykami (pokryte dachówką własnoręcznie wypaloną), pola uprawne, Murzynki w mocno kolorowych sukniach, dzieci krzyczące „Muzungu”. Bieda aż piszczy, a twarze ludzi uśmiechnięte. Wciąż uśmiechnięte. I wesołe dzieci nie znające komputerów, bardzo społeczne, bawiące się znalezioną oponą porzuconą w rowie.

O 15:00 dotarliśmy do ogrodu hotelowego, gdzie rozbity jest nasz namiot. Zostajemy tu jeszcze jedną noc. Jutro sami pójdziemy do pobliskiego lasu. Wyczyściłam trochę ubrania z błota i rozłożyłam na słońcu. Mareczek odpoczywa w namiocie.

Trzeba zjeść coś ciepłego. Bierzemy menażkę i szukamy wrzątku na zupkę z proszku. Docieramy do restauracyjnej kuchni od zaplecza, gdzie miejscowi ofiarują nam gorącą wodę, zapraszając na domową zupę warzywną. Oczywiście korzystamy z zaproszenia (jakżeby inaczej) i po 10 minutach zjawiamy się pod kuchnią z pustą menażką. Rwandyjczyk nalewa nam pełnych 8 chochli. Szczęśliwi dziękujemy i udajemy się na taras spożyć posiłek.
W końcu miejscowi zaczynają postrzegać nas nie jako bogatych Muzungu z Europy, ale jak swoich!

Placeholder Picture Bisoke o poranku.
Placeholder Picture
Wioska pod wulkanem Sabyinyo.

27.05.2011r., godz. 8:00
Kigali, dworzec autobusowy

Opuszczamy dziś Rwandę i udajemy się do Burundi busem Yahoocars trasą Kigali – Budżumbura.
Wczoraj rano udaliśmy się na ostatni spacer po rwandyjskiej dżungli. Aby tam dotrzeć należało przebić się przez wioskę położoną tuż pod wulkanem Sabyinyo. W lesie pełno było śladów afrykańskich bawołów, baliśmy się zapuszczać dalej, więc pokręciliśmy się trochę po bambusowym zagajniku i wróciliśmy do namiotu. Miejscowy nauczyciel poinformował nas, że żyją tu nawet słonie!
Kinigi jest wioską, gdzie dzieci dość rzadko widzą białych. Wypatrują ich nawet z kilometra, biegnąc boso, na przywitanie krzycząc „Muzungu”. Dzieci są bardzo obdarte, zasmarkane i brudne. Chętnie pozują do zdjęć i cieszą się obecnością białego człowieka.

W drodze z Kinigi do Ruhengeri złapaliśmy stopa. Kierowcą była Niemka, która od roku przebywa na kontrakcie w Kigali. To ona poradziła nam jechać do Bujumbury przez Kigali. W stolicy wylądowaliśmy o 15:00. Trzy godziny szukaliśmy noclegu, ale ceny (15–33 tys. FR) nas powaliły. Gdy zatrzymaliśmy się w motelu za 15000, szybko zrezygnowaliśmy – brak wody w zardzewiałym kranie, zagrzybione ściany, pożółkłe moskitiery i brud mocno nas przygnębiły. Tyłek i skórę ratowała nam Lyna, która znowu przygarnęła nas do siebie na noc. Mocno wyczerpani wędrówką górzystym miastem z ciężkimi plecakami szybko zasnęliśmy.

Placeholder Picture
Rwandyjskie dzieci.
Placeholder Picture
Bambusowy zagajnik.


KONIEC RELACJI Z RWANDY