BURUNDI, CZYLI HIPOPOTAMY I KROKODYLE W TANGANICE

oraz

TANZANIA, CZYLI SAWANNA I JEZIORO WIKTORII

Tekst: Agnieszka, zdjęcia: Marek

Być może twierdzisz, że to wzgórze jest dla mnie zbyt strome.
By się wspiąć, zmierzyć się (...)
Nigdy!

[David Gilmour]


BURUNDI

27.05.2011r., godz. 12:40
granica Rwanda - Burundi

Przekroczyliśmy właśnie granicę. Opuszczamy Rwandę, a wkraczamy do Burundi. Nie mieliśmy w planie tego kraju, plan zakładał podróż przez Ugandę. Przewodniki ostrzegają przed podróżą do Burundi, twierdząc, że jest to niebezpieczny kraj. Już na pierwszy rzut oka widać, że kraj ten jest dużo biedniejszy od swego północnego sąsiada. Dużo tu żebraków i brudu. Rwandyjczycy bardzo dbają o swój kraj, kobiety cały dzień zamiatają i tak już czyste ulice, w Burundi na drogach leży dużo śmieci. Po przekroczeniu granicy przestał działać nasz telefon – brak roamingu!
Kupiliśmy wizę tranzytową trzydniową ($40), a strażnik zaprowadził nas do miejscowej toalety niegrzeszącej czystością…
Ruszamy dalej… Na południe.
Burundyjczycy bardzo pilnują swoich zwierząt. Częsty widokiem jest czarna świnia prowadzona na sznurku przez swojego właściciela. Tutejsze kozy są nawet mniejsze niż Rwandzie i osiągają wielkość dorosłego labradora. Przykute są krótkim sznurkiem blisko drzwi domów. Dziwny widok.

27.05.2011r.
Budżumbura, Saga Plage Resorts

Na dworcu autobusowym w stolicy Burundi zatrzymała nam się taksówka. Kierowca poinformował nas, że gość, którego właśnie wiezie, chce nam zafundować transport do miejsca noclegu. Chętnie wskakujemy do Toyoty (95% samochodów to toyoty). Taksówkarz życzy sobie 10000 BFU (sic!). Kenijczyk Ali targuje się trochę. Ostatecznie lądujemy na plaży Saga Beach nad jeziorem Tanganika, gdzie miejscowy właściciel hotelu pozwala nam rozbić namiot za $5/osobę/noc. Dodatkowo dostajemy prywatnego bodyguarda, który obserwuje wokół nasz namiot, co trochę nas irytuje.
Z Alim rozmawiamy dwie godziny, żegnamy się, wymieniając się numerami i e-mailami. Jest godz. 1900. Mycie ząbków i spanie. I walka z komarami w namiocie. Daleko słychać muzykę. Biorę latarkę, ubieram sandały. Jest ciemno, drogę oświetlam czołówką. Jezioro wydaje się czarne, lekko wzburzone. Idę jakiś kilometr, ale wciąż nie widzę bębnów i śpiewających ludzi. Zawracam, trochę ogarnia mnie strach ciemności. Zasypiam, wciąż słychać dźwięki tam-tamów.

Placeholder Picture Nasz obóz.
PS: Zdjęcia z taką pomarańczową ramką można klikać.
Placeholder Picture Nad Tanganiką.

28.05.2011r., godz. 14:00
Budżumbura, Saga Plage Resorts

Wstaliśmy o 6:20. W namiocie gorąco, na zewnątrz rześko i głośno. W sobotę rano Burundyjczycy gromadzą się, aby wspólnie „budować kraj”, jak informuje nas pracownik hotelu. Z naszych obserwacji wynika, że całe to „budowanie” ogranicza się do wspólnego spędzania czasu – ćwiczeniach fizycznych, kąpieli w jeziorze.
O 7:00 udajemy się na spacer wzdłuż plaży. Do woreczka zbieram pamiątkowy piasek, który niesamowicie się błyszczy (moczymy nogi w ciepłej, trzydziestostopniowej wodzie). Takiego mieniącego się piasku jeszcze nie widziałam. Ludzie zagadują (porównanie do Bahama) ze wszystkich stron. Odpowiadam czasem w suahili, co wzbudza gromką radość wśród Burundyjczyków. Pod toaletą zagaduje nastolatek Emi z kolegą. Chciałby mieć białą żonę…
Po śniadaniu, około 9:30 wyszliśmy na drogę w kierunku Parku Rusizi (ok. 7 km). Jest to jedyny dostępny Park Narodowy Burundi. Ruch znikomy, czekamy pod drzewem w cieniu, gdzie lokalni handlują mlekiem. Po kwadransie zatrzymuje się nam tubylec, trzy kilometry dalej wysiadamy i łapiemy minibus (1000 BIF) do parku. Opłata za wejście wynosi 30000 BIF za dwie osoby. Mamy tylko 25500. Strażnik bierze, co mamy i wypisuje bilet, nabija broń i ruszamy. Jest bardzo gorąco. Obserwujemy ptaki, hipopotamy i metrowego warana, a w drodze powrotnej krokodyla przez lornetki, które dostaliśmy przy wejściu. W trakcie wędrówki sporo rozmawiamy, a jedynym wspólnym znanym językiem jest suahili…

Zobaczyliśmy hipopotamy i zostaliśmy bez franków. Jedynym rozwiązaniem jest łapanie stopa w tym upalnym południowym (12:00) słońcu. Niemal od razu zatrzymuje się trójka mężczyzn.
W hotelu wymieniamy dolary na franki. Półtora kilometra dalej jest sklep, gdzie sprzedaje Buruma – Belg. Razem wypijamy piwo Primus, słuchając historii kraju Burundi.
Po autostopowym powrocie decydujemy się na obiad w hotelu – salanga (miejscowa ryba z jeziora Tanganika) z frytkami, 12000 za osobę. Targujemy się do 23000, bo ostatnie 10000 chcemy zostawić na poranny transport do miasta. O 6:30 startuje autobus do Kahamy (Tanzania).

Placeholder Picture
Lokalny bus.
Placeholder Picture
Strażnicy Parku Rusizi.
Placeholder Picture Hipopotamy.
Placeholder Picture Krokodyl.
Placeholder Picture
Przy lokalnym piwie Primus.
Placeholder Picture
Tanganika.

28.05.2011r., godz. 16:00
Budżumbura, Saga Plage Resorts

Jest wietrzne popołudnie. Odpoczywamy przy namiocie, rześcy po kąpieli w hotelowej łazience, którą udostępnił nam recepcjonista. Ludzie stają się bardzo przyjacielscy gdy zaczyna się do nich mówić w suahili. Niewiele osób zna tu angielski. Wszyscy mówią po francusku. I dziwią się, że Muzungu też potrafią mówić w suahili!

Burundi jest przesympatycznym krajem, choć podobno najbiedniejszym (PKB wynosi $90). Świetnie się tu czuję, bardzo swojsko i jak w domu. Kraj wielkości województwa wielkopolskiego. Nie ma tu dzieci krzyczących „Give me money!” Uchodzi za bardzo niebezpieczny z powodu ataków rebeliantów.
Kraj zapomniany przez świat, o którym większość ludzi nawet nie słyszała.
(W tym momencie podchodzi 15-letni chłopak i prosi o pieniądze na jedzenie, grrr…)

Placeholder Picture
Wieczór nad Tanganiką.
TANZANIA

29.05.2011r.
Kahama, Tanzania

Ach ta afrykańska mentalność!
O 5:00 pracownik hotelu zamówił taksówkę, która miała dowieźć nas na dworzec, skąd odjeżdżał autobus do Kahamy w Tanzanii. Oczywiście samochód nie przyjechał i narobiliśmy o 5:20 niezłego hałasu w recepcji. Ostatecznie przyjechał inny, który w 3 minuty pokonał dystans 7 km dziwacznymi drogami (niezły wynik!).

Około południa dotarliśmy do granicy z Tanzanią (Kobero – Kabanga). Udało się nam dostać wizę tranzytową za $30 ważną 14 dni zamiast turystyczną za $50.
Autobus dość wygodny, z odtwarzaczem Blue-Ray DVD. Pierwszy film z serii Bollywood z okropnym dubbingiem w suahili. O dziewczynie zmieniającej się w węża pod wpływem muzyki. Dubbing polegał na przerywaniu oryginalnej ścieżki dźwiękowej hinduskiej wstawkami bezosobowego głosu w suahili, który słychać było nawet wtedy, gdy nikt z aktorów nic nie mówił.
Potem rozpoczęła się seria filmów z Rambo. Rambo I. Rambo II. Rambo III… Nie wiem, co gorsze. Dobrze, że film jest w języku francuskim bez dubbingu!
Wysiadamy w Kahamie o 17:00. Na wyświetlaczu Rambo IV…

W Kahamie na targu poznajemy Raia, który towarzyszy nam podczas posiłku w lokalnej knajpie (2 szaszłyki i frytki za 2000 TSh). Chwali moją znajomość suahili. Pomaga nam też w znalezieniu noclegu, ale chyba nie do końca się rozumiemy, bo zamiast miejsca pod namiot pokazuje nam hotel.
Jest 18:00 i robi się ciemno. Żegnamy się z pierwszym poznanym Tanzańczykiem i idziemy do miejsca oddalonego 300m, gdzie rośnie trawa. Wśród lokalnych pytamy o możliwość rozbicia namiotu. Bigvai jako jedyny zna angielski. Stara się nam pomóc. Ostatecznie zabiera nas do swojego domu, gdzie poznajemy jego synka Juma (żona pracuje w Dar es Salaam, nie ma jej w domu), jedziemy tam po raz pierwszy na moto-taxi. Genialne uczucie! W Kahamie dużo jest bezdomnych psów, dlatego trzeba być bardzo ostrożnym.
Bigvai mieszka w dzielnicy Majengo. W niedalekim Miami Beach Hotel jemy frytki z jajkiem sadzonym, a Marek kurczaka. Pijemy piwo Balami. Z całej tej nazwy zgadza się tylko hotel. Podczas posiłku Tanzańczyk opowiada o swojej ciężkiej pracy w kopalni uranu w stanie Nevada, USA. Teraz pracuje w kopalni złota w Kahamie.

Placeholder Picture Na granicy. Kura gotowa do dalszej drogi autobusem.
Placeholder Picture
Z dziećmi Bigvaia.

30.05.2011r., godz. 15:00
Mwanza, Tanzania

Cały dzień w drodze… oczywiście w brudnym, zakurzonym autobusie. Pobudka o 7:00. O 7:30 przyszedł po nas Bigvai. Śniadaniowe naleśniki z mocno słodką herbatą zjedliśmy na dworcu (3000 TSh).

W Mwanzie mały lunch (frytki 1500TSh z jajkami w formie omleta) i ruszamy do Musomy. Jest gorąco i sucho. Przegryzamy orzeszki i planujemy dalsze dni… W Mwanzie piękny widok na Jezioro Wiktorii (bilet Mwanza-Musoma TSh 7000/osobę).
Przeczytałam ostatnio w przewodniku, że język angielski jest językiem urzędowym Tanzanii i że trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby trafić na osobę nieznającą tego języka. Wygląda na to, że mamy pecha i to permanentnego. Ludzie, których spotykamy porozumiewają się wyłącznie w suahili, a moja nieduża znajomość języka afrykańskiego pozwala na szczęście na zaspokojenie podstawowych czynności, takich jak zakupy wody, zamawianie jedzenia, targowanie się, czy nawiązywanie konwersacji tak, aby rozbić u kogoś namiot.

I tak oto śpimy w wiosce u rodziny tanzańskiej na polu kukurydzianym pod bananowcami (po zmierzchu zagadałam mijającego nas w drodze mężczyznę, czy możemy rozbić u niego namiot, zgodził się). Jest cudna gwiaździsta noc i pięknie widać gwiazdozbiór Krzyż Południa.
Jesteśmy na rozdrożu dróg wiodących do Kenii i Musomy. Jutro spróbujemy coś złapać do Parku Masai Mara, gdzie wybieramy się na safari. Dziś już mieliśmy tego próbkę, obserwując w drodze stado zebr i antylop!

Tanzania bardzo różni się krajobrazem od sąsiedniej Burundi. Jest bardziej czerwona, a to za sprawą występującej tu Sawanny. Rwanda i Burundi są bardzo zalesione i górzyste.

Placeholder Picture Gdy autobus przejeżdża przez miasto można posilić się przez okno.


KONIEC RELACJI Z BURUNDI I TANZANII