AUTOSTOPEM PRZEZ ALASKĘ

Relacja z naszej podróży poślubnej - lato 2010

Tekst: Agnieszka, zdjęcia: Marek

Naszym alaskańskim gospodarzom i kierowcom, bez których podróż nie miałaby smaku...


POCZĄTEK. DROGA NA PÓŁNOC

Chodz tam razem ze mna
Prosto do kraju z moich snów
Zaraz bedzie dobrze
Jesli tylko chcesz
Moge nigdy sie nie zbudzic
Zostac w nierealnym swiecie
Odejsc w sen i zapomniec
Chocby juz ostatni raz
[P.Sujka]

21.07.2010r., godz. 14:20
nad Oceanem Atlantyckim

Słowo DROGA zawiera w sobie pewną tajemnicę i pobudza we mnie chęć zdobywania, odkrywania tego, co nieznane i na nowo tego, co znane. Alaska - odwiecznie marzenie, kojarzy się z dziewiczą naturą, opuszczeniem tego, co marnotrawne na świecie, by znów żyć w zgodzie z przyrodą. Połączenie tych dwóch słów wzbudza przyjemny dreszcz emocji, oczywiście pozytywnych.

I oto lecimy - ja i mój ukochany mąż Marek odkrywać naszą wspólną Alaskę. To już trzecia godzina w samolocie nr 2 - trasa Frankfurt nad Menem - Houston. Pierwsza podróż Warszawa-Frankfurt przebiegła spokojnie. Było to półtorej godziny przyjemnego lotu z kawą i kanapką w reku liniami LOT. Obecna Lufthansa podała makaron z sosem szpinakowo-pomidorowym z gorzką sałatą. na wierzchu której znajdowało się kilka mało apetycznych krewetek (no ale od czego ma się męża!). Na deser ciasto o mocno kwaskowo-cytrynowym smaku wcale nie poprawiło naszych humorów. Na szczęście obsługa jest miła, a sąsiedzi nie najgorsi. :-)

Placeholder Picture
I oto lecimy...Placeholder Picture Szczęśliwe lądowanie.
PS: Zdjęcia z taką pomarańczową ramką można klikać.

21.07.2010r., godz. 14:20
nad Oceanem Atlantyckim

Lot do Houston opóźnił się. Wieża nie pozwoliła lądować, być może z powodu burzy, co skutkowało półtoragodzinnym krążeniem nad Zatoką Meksykańską. Nie zdążyliśmy na planowany lot do Anchorage, ale obsługa lotniska szybko przebukowała bilety na dwie godziny później.

To jest najdłuższa, jak do tej pory, doba w życiu - 34 godziny. Lecimy wciąż i lecimy, ale nocy nie widać. Próżno jej tu szukać, na Alasce, o tej porze roku. Mareczek śpi, a ja mam nadzieję na szczęśliwe lądowanie i spokojną noc.

23.07.2010r., godz. 19:50
Fairbanks

"So here we are and we are hungry!" - żartowaliśmy w Wieluniu z bratem Marka - Maćkiem. Powiedzenie bardzo nas bawi, choć powoli zaczyna się sprawdzać...

Po przyjeździe do Anchorage, po dwóch godzinach szukania, rozbiliśmy namiot o 2:30 (świt) w tzw. "dog park''. Rano zwiedziliśmy miasto, zaopatrzyliśmy się w gaz i mapę, a nawet zjedliśmy śniadanie (kawę + tosty z jajkiem sadzonym) za $5,95.

Nad Zatoką Cooka poznaliśmy bardzo sympatycznego Eskimosa, który przy pomniku Cooka zagadywał bogatych turystów amerykańskich, sprytnie przy tym zarabiając na życie. Trafił niestety na nas - etatowych sępów, od których nie mógł się wiele spodziewać, toteż stracił nami szybko zainteresowanie.

Anchorage przeszliśmy wzdłuż i wszerz pieszo. Na stacji benzynowej zagadało dwóch młodych chłopców - Tailor z Ohio i Leng z Alaski, widząc, jak piszę tabliczkę ''NORTH''. Zabrali nas na zjazd do Palmer. Tam, przy drodze, czekaliśmy ponad godzinę, zanim Amerykanka Shalina podwiozła nas do Wasilli, gdzie zaopatrzyliśmy się w lokalnym sklepie spożywczym. Gdy ustawiliśmy się znów na drodze, usłyszeliśmy głosy wołających z bocznej dróżki Erica i Natallie. Było to młode małżeństwo z Wisconsin, które przyjechało na Alaskę w celach zarobkowych i w ramach trzydniowego urlopu wybrało się do Denali Park. Rozstaliśmy się z nimi w Cantwell, gdzie postanowiliśmy rozbić obóz.

Następnego dnia, około godziny dziesiątej, znów zwarci i gotowi stanęliśmy na drodze wiodącej na północ, w kierunku Fairbanks. Było wietrznie, zimno i deszczowo. Zmarzliśmy. Po dwóch krótkich stopach z Cathrine (Cantwell - Denali) i lokalnym handlarzem odzieży (3 mile) trafiliśmy na Dana, który jechał do Fairbanks. Droga była miła, pod znakiem muzyki country. Dan zawiózł nas do sklepu, gdzie zaopatrzyliśmy się "bear spray" ($40), za którego połowę zapłacił. Rozstaliśmy się w miejscowym centrum turystycznym.

Leżymy teraz w namiocie i pijemy piwo, które ofiarował nam Dan podczas pożegnania. Namiot rozstawiliśmy w lesie na wzgórzu za Fairbanks, dokąd zawiózł nas zapoznany w "Visitor center'' pracownik Brett. Jest przyjemnie, choć komary bezwzględnie atakują. W takich sytuacjach najlepiej sprawdza się moskitiera zakupiona jeszcze w Polsce za 14zł. Gdy zostaję sama, ogarnia mnie lęk przed spotkaniem grizzly. Staram się jednak o tym nie myśleć, choć myśli bywają czasem silniejsze. Wkroczyliśmy w dzikość. Dzika przyroda jest nieodłączną cechą Alaski i musimy się z tym liczyć, będąc właśnie tutaj.

Placeholder Picture Stanęliśmy na drodze wiodącej na północ, w kierunku Fairbanks.
Placeholder Picture
Visitor Center.
Placeholder Picture
Na wzgórzu za Fairbanks.

GÓRY BROOKSA. OCEAN ARKTYCZNY

Byc moze twierdzisz, ze to wzgórze jest dla mnie zbyt strome.
By sie wspiac, zmierzyc sie.
Chciałbys zobaczyc dlaczego ja próbuje je zdobyc.
Wyznacz miejsce, a ja wybiore czas.
Bede zdobywał to wzgórze własna droga,
poczekam tylko na własciwy moment.
Wznosze sie ponad linia drzew i chmur,
Spogladam w dół i słysze echo.
Nigdy nie jestes sam, nigdy.
Nie ustawaj, rusz z nadzieja w sercu,
A nigdy nie bedziesz sam.
Nigdy!
[David Gilmour]

25.07.2010r., godz. 22:00
Jezioro Galbraith, Góry Brooksa, dzień 1

Wczoraj około godziny 21 dotarliśmy do miejsca, które wyznacza pewną sztuczną granicę. Jest to miejsce, gdzie Słońce w czasie przesilenia letniego nigdy nie zachodzi, zimowego zaś nigdy nie wschodzi. Człowiek nazwał ten równoleżnik kołem podbiegunowym ($66^{\circ} 33'$). Nie odmówiliśmy sobie, rzecz jasna, zdjęcia w stylu iście amerykańskim - ze sztucznie szerokim uśmiechem i luźnej pozie. Od wczoraj podróżujemy volkswagenem jetta z Ari i Jacksonem - dwójką młodych ludzi z Portland w stanie Oregon. Jest dość zabawnie, udziela mi się amerykański slang i odzywki: "yeah", "that's great", "pretty cool'' oraz wiele innych. Dziś około godziny 12 dotarliśmy do Coldfoot, gdzie w lokalnym Visitor Center obejrzeliśmy film edukacyjny o zachowaniu się w górach. Dostaliśmy też odznaki Parku Narodowego Gates of the Arctic.

Jest godzina 22, Słońce wciąż wysoko. Bardzo ciepły dzień. Mimo, że to Arktyka, leżymy w krótkich rękawkach w namiocie. Jest duszno, ale komarów tak dużo, że nie odważyliśmy się siedzieć na zewnątrz. Ich ugryzienie powoduje opuchliznę. W Coldfoot dostaliśmy "bear boxes''- pojemniki, które służą jako ochrona jedzenia przed niedźwiedziami. Właśnie skończyliśmy segregować żywność zakupioną wczoraj w Fairbanks na najbliższe trzy tygodnie.

I oto jesteśmy w naszym Brooksie. Jutro zaczynamy trekking. Góry są naprawdę dzikie. Wokół tundra, dzikie zwierzęta i garstka ludzi na kampie.

Placeholder Picture Jedziemy na Północ.
Placeholder Picture
Rzeka Yukon, 56 mila, Dalton Highway
Placeholder Picture Miejsce, gdzie Słońce w czasie przesilenia letniego nigdy nie zachodzi.
Placeholder Picture
Podróżujemy Volkswagenem Jetta z Ari i Jacksonem.
Placeholder Picture W naszym Brooksie.
Placeholder Picture
Komarów tak dużo.

26.07.2010r., godz. 9:30
Góry Brooksa, dzień 2

Wstaliśmy dziś o 8:15. Lato w Arktyce ma tę dziwną cechę, że odróżnienie dnia od nocy bez posiadania zegarka staje się wręcz niemożliwe. Dla ludzi takich jak my, z Europy, tylko zegarek jest dobrym wskaźnikiem pory dnia.

Inną sprawą jest fakt, że czas na Alasce toczy się swoim tempem. Lokalna ludność żyje bardziej porami roku - od zimy do lata i od lata do zimy - niż porą dnia. Ma to tę zaletę, że nikt się tu nie spieszy, co w krajach europejskich wydaje się wręcz niemożliwe.

Komary są wszędzie. Komary i tundra - te pojęcia występują tu nieodłącznie. Do nich trzeba się po prostu przyzwyczaić, choć dla mieszkańców starego kontynentu to nie jest łatwe zadanie. Ruszamy właśnie w góry. Opuszczamy kampus nad jeziorem, ubrani w moskitierę i rękawiczki. Po dwóch dniach wspólnej drogi rozstajemy się z Ari i Jacksonem.

26.07.2010r., godz. 20:32
nad źródłem o nieznanej nazwie...

"Is the trunk empty?" - zapytał Marek.
 "Yeah, it's full'' - odpowiedział Eric. 
Tak wyglądała rozmowa z Amerykanami w czasie autostopu. I jak tu myśleć o nich inaczej? Mareczek może być innego zdania, ale w jednym na pewno jesteśmy zgodni - dużo lepiej jest w dzikich górach daleko od drogi, mimo śladów niedźwiedzi, karibu i innych zwierząt. Przestrzeń, która nas otacza, jest naprawdę nieskończona. Wędrujemy po tak zwanej wiecznej zmarzlinie, gdzie na głębokości jednego metra grunt zamarznięty jest przez cały rok. Żyją tu muchy, komary, rzadko pająki. Komary arktyczne różnią się od europejskich komarów. Te pierwsze wygrywają nawet z wiatrem, są bardzo wytrwałe w osiąganiu celu. Trzymają się kurczowo ofiary, aż zaspokoją swoją krwistą potrzebę. Jeśli chodzi o roślinność, to nie spotka tu człowiek żadnego drzewa ani krzewu wyższego niż 30cm. Tylko mchy, porosty, trawa. I dużo wody. Góry te są dobrze uwodnione, co jednocześnie stanowi wybawienie (do i tak ciężkich plecaków nie trzeba przytraczać wody) i katorgę (komary!). Wiele tu ptactwa, które skrzeczy wesoło i najprawdopodobniej jest najmniej dzikie wśród zwierząt tu występujących.

Placeholder Picture Tylko mchy, porosty, trawa.

Więcej w książce "Namiot był naszym domem"

KONIEC